28/10/2020
28/10/2020

Alaska – swoje trzeba przejść

Plany na ten sezon były zupełnie inne, ale kiedy, na szczęście odpowiednio wcześniej, okazało się, że ekipa na wyprawę wspinaczkową do Kirgistanu się wykruszyła, wszedłem z ciekawości na wyszukiwarkę połączeń lotniczych, a wyszedłem z biletem na Alaskę. Wbrew pozorom, żadne zaskoczenie, bo kierunek (Północ) mi znany, więc raczej konsekwentna kontynuacja, niż chybił-trafił na mapie. Założenia też były właściwie z góry ustalone: samotnie, z plecakiem, począwszy od lotniska cała droga piechotą, bez pomocy z zewnątrz. Jednak, jak mi się teraz zdaje, najważniejszym aspektem była, uświadomiona tak wyraźnie dopiero w trakcie, próba pogodzenia dwóch bliskich mi żywiołów – zacięcia czysto sportowego (dystans, czas, tempo), z survivalem. Trzeba było wyznaczyć sobie wymagający i ambitny cel.

 

 

Alaska… Każdy ma swoje wyobrażenie, coś widział, słyszał, czytał; właściwie to już klisza kulturowa. Dla mnie był to wtedy przede wszystkim ogromny, bezludny i dziki teren. Powierzchnia 5,5 razy większa niż Polski, a gęstość zaludnienia około 293 mniejsza – działa na wyobraźnię. Po głowie chodziło mi tysiąc pomysłów, ale nie mogłem przecież zapomnieć o jednym – każdy metr na własnych nogach. Ostatecznie stanęło na przejściu z Anchorage do Fairbanks. Ale jak połączyć te dwie, umówmy się, oklepane atrakcje turystyczne, dwa największe miasta, których nawet niektórzy lokalsi nie nazywają „prawdziwą Alaską”, tak, żeby okazało się to wyzwaniem? Trasa miała więc w większości wieść przez dzicz Parku Denali. Chciałem, tym samym, dokonać jego trawersu z południa na północ. Opracowanie optymalnego szlaku okazało się dość skomplikowane, zwłaszcza że nie miałem pojęcia, czy ktokolwiek tego wcześniej próbował. Wyprawy lub trekkingi w Denali ruszają ze środka parku, ponieważ tam znajduje się siedziba strażników wydających pozwolenia; dopiero ewentualnie potem awionetka wyrzuca ochotników w dalsze strefy. Ja chciałem od razu zaatakować od południowej granicy, której obszary opisywane były jako trudno dostępne. Nie byłem więc pewny, czy moja droga jest w ogóle do przejścia, do tego bez wsparcia z zewnątrz. Po zakończeniu tego etapu i dotarciu do Fairbanks, w zależności o formy i czasu, myślałem o możliwym ruszeniu dalej na północ.
Zaczęła się żmudna, wielomiesięczna praca nad logistyką i formą fizyczną. Katorżniczy rygor, mnisia robota. Absolutne podporządkowanie wszystkich elementów życia jednemu celowi.

 

 

Pierwszy etap, około 200 kilometrów, polegał w całości na marszu poboczem głównej autostrady. Nie bardzo dało się inaczej. Żeby odbić w dzicz i wydostać się z cywilizacji musiałem oddalić się od miasteczek i prywatnych posiadłości; poza tym od lasu dzieliła mnie ogromna rzeka, na przekroczenie której pierwsza okazja pojawiała się dopiero w wyznaczonym przeze mnie miejscu, zaraz za mostem. Czterdziestokilowy plecak robił swoje, szło się topornie. Sześć podobnych do siebie dni: marsz, krótki postój, pierwsze kontakty z Alaskanami, marsz i tak dalej.

 

 

Piętnastego sierpnia odbiłem w las. Po pierwsze, eksploracja backcountry była jednym z podstawowych zamierzeń tej ekspedycji, po drugie, trzeba się było jakoś dostać do Denali. Jak się szybko przekonałem, alaskański las jest dużo dzikszy i gęstszy od np. lapońskiej tajgi – wysoka trawa, sięgające ponad głowę i piekielnie kłujące devil’s club, powalone drzewa, głazy narzutowe przykryte śliskim mchem, ogromne olchy, krzaki, do tego duszny, intensywny zapach w połączeniu z kurzem osiadłym na ogromnych liściach – wszystko to uniemożliwiało swobodną wędrówkę, zamieniając ją w przeciskanie i torowanie sobie drogi. Lepsze już, choć również męczące, okazały się rozległe mokradła. Napotykałem liczne ślady niedźwiedzi, na szczęście żadnego nie dostrzegłem. W nocy moje schowane worki z jedzeniem pozostawały nienaruszone. Po kilku dniach dotarłem w góry Dutch Hills, gdzie miał zacząć się najdłuższy i najtrudniejszy zarazem etap ekspedycji. Pogoda, która od początku była dość kapryśna (deszcz, wypogodzenie, deszcz, wypogodzenie…), zepsuła się na dobre – następne dni lało non-stop. Jesień. Dość niskie, na razie, wzgórza porastały krzaki gęste jak żywopłot. Gałęzie splątane były tak bardzo, że rękami trzeba je było z całej siły rozpierać i dopiero próbować się przeciskać, nierzadko napierając całym ciężarem ciała; blokowały każdy ruch, oplatały, zamykając w sobie – istna klaustrofobia. Do tego dopadły mnie pierwsze objawy hipotermii.

 

 

Pojawiły się wyższe góry. Pierwsza ściana – ponad 600 metrów przewyższenia. Najpierw piętro alpejskie, w roślinności, coraz stromiej, wreszcie piargi i skalista, bardzo wąska grań. Idę wzdłuż, po obu stronach duża ekspozycja. Gęsta mgła, bardzo słaba widoczność. Ślisko, czujnie i okrutnie krucho na kolejnych turniach. W głowie zapadła decyzja o biwaku na grani. W nocy wiał silny wiatr, za to rano nastąpiło niespodziewane wypogodzenie. Można się wysuszyć i naładować akumulatory panelem solarnym. Widok szczytu Denali, wyłaniającego się zza chmur – coś pięknego. Ostrożne zejście bardzo wymagającą, piargową ścianą do doliny. Momentami surfing. Strumienie, krzaki, podejście, zejście, nocleg.

 

 

Wreszcie mijam umowną granicę parku. Kolejna 500-metrowa, omszała ściana; tym razem naprawdę stroma – trzeba przyklejać się z tym ogromnym plecakiem do zbocza, precyzyjnie stawiać stopy, wybijać z kijów. Nie ma miejsca na błąd i dekoncentrację. Ze szczytu widać moją dalszą trasę: góry i przecinające je kolejne lodowce. Następny dzień jest piekielnie ciężki. Aby zejść do lodowca i ominąć rozlewisko wielkiej rzeki, muszę pokonać kanion w całości porośniętych młodymi drzewami. Wyrastające prostopadle gałęzie służą mi jako „poręczówki”, po których mogę schodzić, często zsuwam się po kamienistym zboczu, przeciskam z plecakiem. Jeszcze gorsze jest wejście. Wspinanie po gałęziach, podciąganie na nich, używanie jako stopni – taki rodzaj wspinaczki wyczerpuje fizycznie i psychicznie. Na koniec pozostało jeszcze, wyglądające identycznie, 350-metrowe zejście. Na dole, przy wypływającej spod lodowca rzece, nazwałem je ścianą płaczu. Przekroczenie rzeki także okazało się niełatwe. Choć długo wybierałem dogodne miejsce, prąd okazał się tak silny, że podciął mnie i wciągnął pod wodę, na szczęście tuż przy brzegu. Straciłem kijek, a cały sprzęt trzeba było natychmiast wysuszyć. Sama morena była bardzo pofałdowana, a drobny, pokrywający lodowe ściany, żwir oraz większe, luźne bloki skalne wymuszały skupienie.

 

 

Czasem kluczowe okazywało się odnalezienie odpowiedniego miejsca do wejścia w ścianę; z jednej strony nie mogło być za strome, z drugiej wszystko było lepsze niż krzaczory. W czasie trawersu dostrzegam nieporośnięty, pokryty głazami żleb. Jakieś 150/200 metrów, stromo, po kamieniach sączy się strumyk. Postanawiam zaryzykować. Ekscytująco – momentami elementy klasycznego wspinania: stanie pewnie na nogach, wstawianie wysoko nogi, wypieranie… trzeba było trzymać nerwy na wodzy i zasuwać do góry. Znów góra-dół, kolejne krzaki na niższych partiach, kolejny lodowiec (Tokositna) – stała sekwencja. Szybko zorientowałem się, że choć napieram, ile się da, pokonywany dzienny dystans jest w linii prostej relatywnie niewielki, liczą się przewyższenia. Załamuje się także pogoda, która nie poprawi się już do końca pobytu w Denali – przez następne ponad dwa tygodnie. Jak się okazuje, na Alasce może lać dzień w dzień, przez 24 godziny bez przerwy. Mokre przeszkody terenowe, choćby odcinające lodowiec od zbocza wielkie rumowiska głazów, są o wiele trudniejsze i niebezpieczne – łatwo o poślizgnięcie, upadek czy skręcenie kostki. Nic nie ma szans wysychać, każdy dzień będę od teraz zaczynał od wyżymania ubrań, wylewania wody z butów. Trudniej się zmobilizować, żeby wyjść z suchego i ciepłego śpiwora. Przecinam najszerszy lodowiec, Ruth, pierwszy raz niezbędne są raki.

 

 

Mgła bardzo utrudnia podejście, przymusowe kiblowanie na grani. Warunki się nie poprawiają, schodzę w złej widoczności najstromszą, jak do tej pory, piargową ścianą. Uff, ciężko. Dwa dni później sekwencja kilku niebezpiecznych zdarzeń. Docieram na skalistą turnię, wymagającą klasycznej wspinaczki. Kruszyzna, duże trudności, ślisko. Dalej jeszcze gorzej, wycofuję się – bardzo czujne, ryzykowne zejście. Nerwowo. Dalej żleb, kładzie mnie na trawiastym fragmencie, spadam paręnaście metrów – na szczęście na plecak – nic się nie stało. W czasie pokonywania zakrzaczonego zbocza kolejne poślizgnięcie. Okazuje się, że każda przeszkoda jest teraz bez porównania trudniejsza. Do tego docieram do patowego, kluczowego punktu. Widoczność fatalna, góry czysto skaliste, lodowiec popękany jak ser szwajcarski, nie da się podążać obraną trasą, trzeba by szukać innego rozwiązania.

 

 

Zaczynam kalkulować, czy wystarczy mi czasu, racji żywnościowych, czy da się w ogóle przejść, którędy. Mogę stąd odbić, wcześniej niż planowałem, do autostrady lub próbować iść dalej bez pewności o powodzenie i ukończenie ekspedycji (dotarcie do Fairbanks). Równolegle uważnie studiuję mapę. Nie panikuję, staram się szukać optymalnych, racjonalnych rozwiązań. Zaczyna padać śnieg. Decyduję się na pierwszą opcję. Jestem w trudnym miejscu, daleko od cywilizacji, powrót tą samą drogą nie wchodzi w grę, możliwość jest jedna: zejście lodowcem Ruth do tajgi, a potem do wielkiej rzeki Chulitna, po przeciwnej stronie której jest autostrada. Widzę zaznaczony domek letniskowy na brzegu, do tego mam w głowie obraz innej dużej rzeki pełnej rybaków, liczę więc na możliwość przeprawy. Niestety tracę gps, nie ma jak ładować energii, polegam więc na mapie papierowej. Schodzę na lodowiec, którym trawersować będę kolejne 3/4 dni. Od kiedy jest tak zimno i mokro, idę bez przerwy, tylko ciągły ruch jest mnie w stanie ustrzec przed hipotermią. Zaczyna się bardzo uszczeliniony fragment lodowca. Jestem zmuszony kombinować, nierzadko ryzykować. Nie zawsze da się obejść, więc czasem przeskakuję, przechodzę po mostkach lub wspinam się (niestety nie zabrałem czekana ze względu na wagę). Tracę drugi kijek. Trzeciego dnia wędrówki przez Ruth Glacier dochodzę do morza szczelin i seraków; wielkim tunelem wpływa pod jego powierzchnię rzeka subglacjalna. Dosłownie labirynt. Kluczę między wielkimi wyrwami, idę z duszą na ramieniu po wąskich jak równoważnia lodowych graniach, schodzę po ścianach, podchodzę i tak wkoło; krążę, nie znajdując wyjścia. Ostatecznie ląduję na wypłaszczeniu nad tunelem. Co chwila coś się obrywa, trzeszczy, muszę się stąd jak najszybciej wydostać. Próbuję wspinaczki jedną stroną – bez szans. Decyduję się w mgnieniu oka na trawers nad wodą i zejście, miejscami prawie pionową, ścianą seraków – mam tylko raki, wszystko na żywca, wiem, ile ryzykuję. Adrenalina buzuje, pełne skupienie. Udaje się, żyję. Dopiero na dole dochodzi do mnie, co się udało.

 

 

Schodzę z lodowca, przedzieram się przez krzaki, przeradzające się z czasem w gęsty las. Kolejnego dnia zmuszony jestem przerwać wędrówkę i jak najszybciej rozbić namiot, by rozgrzać się po brnięciu w mokradłach, sięgających czasami po pas. Już niedaleko. Domek okazuje się być po przeciwnej stronie, niż na mapie, zresztą i tak nikogo w nim nie ma. Docieram na brzeg Chulitny, rzeka i jej dopływy utrudniają pójście dalej; i tak nie miałoby to większego sensu – autostrada biegnie przez cały czas równolegle do rzeki, nie przecinając jej w żadnym punkcie, nie ma też żadnych mostów i cywilizacji. Nie jest dobrze, inaczej to sobie wyobrażałem. Ogrom wody, poprzecinany wysepkami, mieliznami i dryfującym drewnem. Nikogo w około. Hydroplany i helikoptery latają ponad gęstymi chmurami, z których bez przerwy leje się woda, nie mają szans mnie dostrzec. Drewno jest mokre, trudno byłoby nawet rozpalić ognisko. Decyduję się czekać, może jednak uda się wezwać pomoc. Bez szans.

 

 

Myślę o planie awaryjnym – akcji autoratunkowej. Od wysepki dzieli mnie wartki odcinek rzeki, ale nie da się dostrzec, jak dużo wody pozostałoby za nią do pokonania. Rozważam nawet budowę tratwy, ale takie proste jest to tylko na Discovery. Wyznaczam sobie ostateczny termin czekania, najgorsza jest bezczynność i marazm nią wywołany, który sprawia, że w pewnym momencie trudno już zrobić cokolwiek – tego boję się najbardziej. Zaczynają kończyć się zapasy. Sytuacja się nie zmienia, zdaję sobie sprawę, że jeśli nie uratuję się sam, to moje szanse będą niewielkie. Z drugiej strony wiem, jakie szanse mam, podejmując próbę. Boję się, biję z myślami, staram się jednak opanować i trzymać planu. Jedenastego września (po czterech tygodniach z dala od cywilizacji) o 10.00 otwieram namiot i bez namysłu wskakuję do lodowatej wody. Zdecydowałem się zostawić go na brzegu wraz z całym sprzętem, do wodoodpornego worka, będącego równocześnie moją boją, włożyłem tylko lekkie i niezbędne rzeczy: suche ubrania, portfel, dokumenty, gps, aparat… Na nogach mam pięciopalczaste buty, trekkingowe były za ciężkie. Nurt od razu mnie porywa, próbuję płynąć, ale nie ma szans i sensu z nim walczyć. Boja pomaga utrzymać się na powierzchni. Wreszcie czuję mieliznę, wbijam pięty, hamuję, wyczołguję na brzeg wyspy. Nie mam czucia w nogach, jestem przemarznięty, w szoku. Podnoszę się jakoś, biegnę. Widzę bezmiar wody przed sobą. Jest tak lodowato, że cały się trzęsę, biegam wkoło, żeby się rozgrzać, krzyczę z bólu. Zakładam na siebie wszystko, co mam, nie ma innego wyjścia, będzie mokre. Zaczynam kluczyć w wodzie, podążam mieliznami, staram się szukać płytkich przejść. Niestety zawsze dochodzę w końcu do miejsc, gdzie woda jest głęboka, a nurt silny. Walczę ze sobą i broniącym się organizmem. Znów muszę dać się porwać żywiołowi i pozwolić wyrzucić w płytsze miejsce. Od nowa: tracę czucie, czołgam się, wstaję, brodzę i wskakuję do wody. W połowie słyszę warkot samolotu, myślę nawet, żeby spróbować zaczekać na pomoc, bo boję się, że nie dam już rady. Trzęsę się z zimna, zaczynam mieć przytłumioną świadomość, staram się jednak mobilizować do walki, bo wiem, że jestem zdany tylko na siebie. Trzeba działać szybko, czuję, że mam coraz mniej czasu. Wewnętrzny zegar tyka, jestem coraz słabszy, percepcja redukuje się do przetrwania. Ostatnie odcinki rzeki pamiętam jak przez mgłę. Dryfuję coraz dłużej, chwytam się splątanych konarów drzew. Na koniec nurt wyrzuca mnie na drugi brzeg. Jestem na wpół przytomny, nie mogę się podnieść, mam ograniczoną kontrolę nad ciałem, podpieram się o młode drzewa, chwieję, co chwila przewracam, nie mam już sił. Widzę przed sobą bagna, tracę nadzieję, dochodzi do mnie, że to już koniec. Jestem wściekły („pokonałem tę rzekę, a teraz na drugim brzegu…”). Zaczynam być pogodzony. Ledwo stoję, zrzucam na ziemię wór, zaraz się położę i zasnę – znam teorię, teraz powinno robić się ciepło. Powoli tracę świadomość. Nagle… (do dziś nie mam 100% pewności, czy nie był to wytwór umysłu, reakcja obronna) słyszę warkot silnika. Jakiś bagienny poduszkowiec? Próbuję krzyczeć, nie jestem w stanie, gwiżdżę w gwizdek ratunkowy. Oddala się. Ale ocknąłem się, mówię sobie, że nie mogę tu zginąć, czekają na mnie. Udaje się włączyć gps. Jest inna droga. Przez las dotrę do autostrady. Żeby zrobić pierwsze kroki, muszę przesuwać nogi przy pomocy rąk. Z każdym metrem rozgrzewam się trochę, choć zaczyna się jeszcze większa ulewa. Liczy się tylko kolejny krok, w walce o przetrwanie jesteśmy zredukowani do podstawowych czynności i instynktów. Do przodu, do przodu. Trudno przedzierać się przez tajgę, gubię kierunki, ale wiem, że ratunek już niedaleko. Zaczyna robić się ciemno. Słyszę samochody. Dalej, dalej. Około 21 wychodzę na autostradę. Wybiegam na środek i łapię pierwszą okazję, nie ważne, w którą stronę. Jestem uratowany. W Chulitnie musiałem spędzić wiele godzin, być może nawet 7/8. Do pokonania miałem jakieś 900 metrów rzeki.

 

 

Pomimo pomocy ze strony władz parku, nie udaje się ostatecznie odzyskać mojego sprzętu. Cieszy jednak fakt, że wszyscy Alaskanie (i będzie tak do końca wyprawy) zgodnie przyznają, że podjąłem dobrą decyzję, zrobiłem, co trzeba, wykazałem się logiczną oceną sytuacji oraz odwagą, która pozwoliła mi przeżyć. Wracam do Anchorage, by kupić buty i kilka niezbędnych rzeczy, a także odpocząć chwilę i zastanowić się, co dalej. Nie jestem w najlepszym stanie: wyczerpany, wygłodzony, mam przemrożone stopy, urazy kostek, jestem obolały. Mimo to postanawiam się nie poddawać i dokończyć ekspedycję – wrócić do miejsca, gdzie się uratowałem i wzdłuż głównej autostrady dotrzeć do Fairbanks. Nie mam namiotu, śpiwora, wyłącznie kilka rzeczy w drybagu; planuję spać w jakiś zajazdach, motelach, może u ludzi, chcę podjąć próbę. Nieoczekiwanie na swojej drodze spotykam Anne, rodowitą Alaskankę, która oferuje mi pomoc. Chce pożyczyć mi swój sprzęt, ponieważ na mojej dalszej trasie będą odcinki, gdzie przez parę dni nie minę czegokolwiek, do tego wszystko już zamknięte na zimę. Jest osobą prowadzącą bardzo aktywne, mocne, przygodowe życie; wraz z partnerem, który jest maszerem i wspinaczem mają letni domek nad Jukonem, do którego dotrzeć można wyłącznie łodzią lub psim zaprzęgiem, kiedy rzekę skuje lód. Opowiada mi wiele niesamowitych, często dramatycznych historii – w końcu to Alaska – dobrze się dogadujemy. Doskonale rozumie moją potrzebę dokończenia wyprawy. Na co dzień mieszka w Fairbanks, więc bez problemu oddam jej wszystko, kiedy ukończę marsz. Niesamowite…

 

 

Do przejścia pozostały dokładnie 364 kilometry. Postanawiam dokończyć to na sportowo. Od czasu opuszczenia Denali, pogoda – jak na ironię – poprawiła się, choć jeden dzień będę szedł w śniegu, często wiać będzie silny wiatr. Mimo że nogi nie były do końca sprawne, trzeba było walczyć z bólem i zmęczeniem, udawało się robić dziennie około 50 kilometrów i wykręcić niezły czas. Osiągnąłem cel, udało się! Niezależnie od niewyobrażalnych trudności, przeciwności i nieco innego, niż zakładałem, scenariusza, dotarłem piechotą z Anchorage do Fairbanks i przeszedłem łącznie około 850 kilometrów. Przez chwilę Anne zastanawia się nawet, czy po tym, co mi się przydarzyło nie zasługuję na awans z Cheechako, ale szybko stwierdza, że nie ma tak łatwo. W języku lokalnej społeczności Cheechako oznacza nowo przybyłego na Alaskę, żółtodzioba, bez doświadczenia i potrzebnych umiejętności, takiego co to nawet zimy tu nie przeżył. To taki etos, ważna sprawa dla rodowitych mieszkańców. Pilnują tego, mają podobno nawet listę rzeczy, którymi musi się taki wykazać, by ostatecznie awansować na Sourdough’a.

Inne artykuły (1)

Łowca zórz

09/11/2020

Jak upolować zorzę polarną? Gdzie wygląda najpiękniej? Czy można ją przewidzieć? Jarosław Kuźniar miał wiele pytań do najprawdziwszego łowcy zórz – Karola Wójcickiego.

Używamy cookies, żeby indywidualnie odpowiadać na potrzeby słuchaczy. Zasady przechowywania i dostępu do plików cookies możesz zmienić w ustawieniach swojej przeglądarki.