K. BONDA: No tak, zaczynają być. Nie mogę nic więcej powiedzieć, ale fajne to jest. Kiedy spełnia się marzenie, a już w ogóle przestałeś na nie liczyć, to jest takie bardzo miłe. To jest takie jakby magiczne. Nie chcę oceniać tutaj produkcji, bo mi się bardzo podoba od trzeciego odcinka, potem już jest super. To, że w ogóle powstał serial na podstawie "Lampionów", czyli książki o Saszy... Ja właściwie podchodzę do tego z takim spokojem, nie jaram się tak na maksa, nie jest tak. Myślę, że jakby to wyszło wtedy, kiedy oni kupili pierwszy raz prawa - bo sprzedawałam je wielokrotnie, pierwszy raz w 2014 roku - to pewnie bym się tak jarała. Ale jak obserwuję moje życie, jak mam tyle lat, co mam - mam 43 - to mogę się cofnąć i zobaczyć, jak to wyglądało w całym procesie. Jak to robię, to widzę, że u mnie w życiu to wygląda tak, że nie od razu mi wychodzą rzeczy, bardzo możliwe, że z tej przyczyny, że jestem taka egocentryczna, narcystyczna i by mi od razu woda sodowa uderzyła do głowy, a jak ja tak muszę wyczekać, to ja podchodzę do tego ze spokojem i mogę powiedzieć, że jestem z tym totalnie zen. Cieszę się bardzo, że to wyszło, ale już osiągnęłam taki etap, że jakby teraz nie wyszło, to trudno. Tak samo było z tłumaczeniami, mnóstwo jest takich małych przygód. Moment, kiedy ten serial rzeczywiście został wyemitowany, to ja miałam taką tremę, że ja 2 miesiące zwlekałam z obejrzeniem. 2 miesiące nie byłam w stanie usiąść do Playera i go włączyć. Wszyscy już oglądali, wszyscy już mi mówili: "Nie martw się, jest naprawdę dobrze, jest sztos i w ogóle super, będzie jeszcze lepiej i już obejrzyj". Zastanawiałam się: "Dlaczego ja w ogóle tak to odwlekam, skąd ta prokrastynacja?" Tak sobie myślę, że ja tak to sobie odsuwałam, bo jak już to obejrzałam, to marzenie jest już spełnione. Chciałam sobie potencjalnie zrobić jeszcze większą przyjemność. To tak, jak z przesuwaniem momentu pierwszego seksu, kiedy poznajesz kogoś, zakochujesz się... To jest niesamowite, że zawodowo przestałam naciskać, bo jak jest się młodym człowiekiem pełnym wigoru i koniecznie musisz cisnąć... Jak sobie tak pomyślę, to co ja właściwie mam jeszcze sobie udowodnić? Jedyne, co mam sobie udowodnić, to czy skończę tę książkę i zrobię sobie urlop albo sobie zrobię kolejny sezon jakiegoś serialu, albo pójdę z moimi przyjaciółmi gdzieś czy nie. Więcej nie muszę niczego udowadniać, bo już sobie naudowadniałam tyle w życiu, że już nie muszę. Poza tym teraz jeszcze włączył mi się taki - i to może też wynik różnych postpandemicznych przemyśleń - że ja się złapałam na tym, że się cały czas czegoś bałam. Lęk kompletnie absurdalny, bo mi się wydawało, że jak coś się wydarzy, to... I teraz sobie myślę: "No i, k***a, co?". Nic, pieprzysz to. To nawet nie chodzi o wyobrażanie sobie najgorszego scenariusza, tylko sobie myślisz, że nic z tego więcej nie wyniknie.