Perlage Stories. Andrzej Szpilman
Człowiek wielu profesji – kompozytor, producent muzyczny, a kiedyś także lekarz stomatolog. Syn Władysława Szpilmana, który odszedł 10 lat temu. W kolejnej, szóstej już, odsłonie Perlage Stories Andrzej Szpilman rozmawia z Jarosławem Kuźniarem o ojcu, muzyce, sztuce i samotności artystów.
Sporo miejsca w tej opowieści zajmuje ojciec, ale syn wspomina go z czułością i czcią. Posłuchajcie o wybitnej muzyce, o legendzie i pamięci, która nigdy nie gaśnie. To idealny sposób na wejście w Nowy Rok.
- Podcasty
- Perlage Stories
- Perlage Stories. Andrzej Szpilman
Sporo miejsca w tej opowieści zajmuje ojciec, ale syn wspomina go z czułością i czcią. Posłuchajcie o wybitnej muzyce, o legendzie i pamięci, która nigdy nie gaśnie. To idealny sposób na wejście w Nowy Rok.
Transkrypcja
REDAKTOR J. KUŹNIAR: To był ważny moment, kiedy się okazało, za ile i co na aukcji poszło?
A. SZPILMAN: No to był właśnie cel tej aukcji. Nie chodziło wcale nawet o pieniądze, tylko o pewne zmierzenie, jak ważny jest ojciec w świecie i jego zasługi jako artysta. Bo ten fortepian, Steinway, nie został sprzedany za tę sumę, bo jest Steinwayem, tylko że należał do ojca. Zresztą, zdarzały się sytuacje… Mama chciała kiedyś pójść na koncert takiego pianisty Lang Lang. Nie mogła dostać biletów, bo za późno się zdecydowała, dzwoniła do Filharmonii – nie było żadnych wolnych miejsc. A nagle, o godzinie 9:00 rano telefon: „Dzień dobry, jestem z kierownictwa Filharmonii Narodowej. Właśnie jestem na lotnisku, odebrałem pana Lang Lang, który bardzo by chciał zobaczyć fortepian. Czy to byłoby możliwe?”. Mama zaprosiła ich od razu, bo to w drodze z lotniska do hotelu akurat to było – przy Fortach Mokotowskich mama mieszkała – więc Lang Lang przyjechał postukać w fortepian. Było to dla niego ważne. Zresztą wieczorem miała pół urzędu dla swoich przyjaciół wolne. Ale więcej było takich zdarzeń. Dina Joffe w swoim czasie obok Zimmermana wygrała Konkurs Chopinowski, chciała pograć na tym fortepianie. Jest wielu pianistów, to jest dla nich emocjonalnie ważny instrument. Zauważyłem, że dla pianistów świata ten film ma wyjątkowe znaczenie. Ten film nie jest… Oczywiście, że jest o tym, co spotkało Polskę, Polaków, Warszawę, warszawiaków pod okupacją niemiecką. Ale jest też filmem o sile sztuki, o mocy. Ojciec przeżył nie tylko dlatego, że grał przed Niemcem, bo on by i tak mu nic nie zrobił. To był człowiek, który w tym czasie miał inne poglądy już, uratował wielu innych ludzi, którzy nie byli muzykami. Ale ojcu muzyka pomogła przetrwać tak potworny czas, który był psychicznie w samotności, w normalnych warunkach nie do wytrzymania.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Zawsze fascynuje mnie, kiedy pada pytanie: „Dlaczego Norman Davies śmie opisywać prywatne życie w czasie Powstania? Że były jakieś teatry, jakieś kina? Że w ogóle ludzie się zakochiwali, dzieci się rodziły?” On mówi: „Ale to jest element życia”. Skąd oni wiedzieli jak i ile?
A. SZPILMAN: Ja miałem bliski kontakt z Marcelim Reich-Ranickim, który był również w getcie, był tam krytykiem muzycznym, był prawą ręką Czerniakowa. Jemu dyktowano wielki rozkaz o deportacji i likwidacji getta, i on zawsze mówił: „Niech pan pamięta, nie zapominajcie o sztuce w getcie”. To było niebywałe. Ta misja, Orkiestra Symfoniczna Pullmana, tam istniał big-band, tam istniały kabarety, kawiarnie. Ludzie w ten sposób udowodnili, że nie są robactwem, jakby to chcieli zaprezentować Niemcy. Tam było życie intelektualne. Nie chodziło też o pieniądze, chodziło o to, że w tych ostatnich… Tych ostatnich nawet chwilach życia chodziło o godność ludzką.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Powiedział pan, że muzyka to dawała też. W jakim sensie?
A. SZPILMAN: Muzyka ojcu pomogła przetrwać na pewno. Dlatego, chociaż całkiem materialnie, żeby się zająć czymkolwiek, przegrywał w myślach różne utwory. Czy to symfoniczne, czy fortepianowe. Stąd prawdopodobnie mógł tak szybko osiągnąć sprawność techniczną po wojnie. Ojciec był muzykiem wszechstronnie wykształconym, studiował w Warszawie z prof. Aleksandrem Michałowskim. Michałowski był uczniem Tausiga, a Tausig był uczniem Chopina. Tak że ojciec był przedstawicielem tej naprawdę stricte chopinowskiej linii. Studiował w Berlinie u Artura Schnabela, który w podobny sposób był jakby spadkobiercą sztuki Liszta, kompozycji Franza Schrekera. To byli najwybitniejsi ludzie w tym okresie w ogóle w muzyce. I był doskonale przygotowany zawodowo. Tak że jego wyobraźnia muzyczna nie wymagała siedzenia przy instrumencie i korzystania czy z papieru nutowego, czy z… On potrafił powtarzać sobie w myślach dużo utworów i to mu pomagało. Pomagała mu też pewnie miłość do muzyki. I to nawet powiedział Dustin Hoffman podczas ceremonii rozdania Oscarów, że jest to film o artyście w czasie, gdy świat zwariował i o tym, jak sztuka potrafiła zmienić człowieka tak, żeby mógł przerwać.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Dodawało odwagi?
A. SZPILMAN: No nie, odwagi to myślę, że jednak ta atawistyczna chęć przeżycia. To były takie rzeczy, których mój ojciec, będąc zresztą wyczerpany też bez pożywienia przez długie naprawdę miesiące… Potrafił skoczyć np. z piątego na czwarte piętro na balkon. Teraz byłem w tym budynku i jak spojrzałem na to miejsce, to znając tak blisko ojca i pamiętając go, nie potrafię sobie wyobrazić, żeby dokonał czegoś takiego. Ale jednak leżał na dachu tygodniami, żeby się ukryć, skakał na ten balkon poniżej, co Polański, jak usłyszał, od razu wmontował w film, mimo że tego w książce nie ma. Ale to są rzeczy oczywiście, które są niewyobrażalne. Te siły zostały wygenerowane – wydaje mi się – właśnie przez jakieś wyższego lotu uczucia i możliwości. Tak że ojciec przetrwał wojnę. Znając go, naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić, że dokonał tego. A jednak znalazł siły. I po wojnie wybitny dyrygent Grzegorz Fitelberg, powiedział mu: „No Władziu, przeżyłeś wojnę, straciłeś wszystkich… Albo pójdziesz na dobre leczenie psychiatryczne, albo spisz pamiętniki”. I tak powstał „Pianista”, w sumie za namową Grzegorza Fitelberga, wybitnego dyrygenta, zresztą założyciela w swoim czasie orkiestry w Palestynie. Także wybitnie zasłużonego człowieka, które później wrócił do Polski i był szefem orkiestry katowickiej radiowej i bliskim przyjacielem ojca.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: I znów mamy historię, jak to sztuka jest w stanie przedłużyć pewną myśl.
A. SZPILMAN: Nie tylko, ale też nie zna granic. Jak ojciec w pewnym momencie wymyślił sobie, że zrobi festiwal sopocki, to motto tego festiwalu: „Muzyka nie zna granic”. I stąd przyjeżdżali wykonawcy z całego świata i wykonywali w Polsce polskie piosenki. To było założenie tego festiwalu, żeby te piosenki uruchomić. Wierzył, że może pojadą do domu, nagrają to na płytę i polska muzyka zaistnieje w świecie, ale nie udało się to. I wtedy się poddał, i zdecydował się przebranżowić. I zajął się muzyką klasyczną, rozpoczął karierę koncertową, jeździł po całym świecie, w najlepszych salach koncertowych świata jako kameralista. Ja byłem bardzo zadowolony, bo ciągle dostawałem jakieś zabawki. Wprawdzie go nie było, ale jako dziecko…
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Tylko o tym właśnie chciałem porozmawiać z synem: zawód ojca wymagał tego, że był w świecie, nie było go w domu. Ale pan jednocześnie opowiada o tym z ogromną czułością, jakby wyrozumiałością też dlatego.
A. SZPILMAN: Wie pan, ja nawet sobie nie wyobrażałem, jak to jest. W szkole mi zazdroszczono: no, tato to ma dobrze, pojedzie, trochę sobie pogra i przywiezie garść dolarów. No rzeczywiście, nie można powiedzieć, że myśmy materialnie cierpieli, bo ojciec grał rzeczywiście w poważnych, najlepszych salach i był normalnie płaconym artystą. Niewielu takich było, bo wiele też tych wyjazdów polskich zespołów to było do kotleta, do knajpy. To zupełnie inna sytuacja była. Ale oczywiście takie wyobrażenie: A trochę sobie pogra i już będzie. Nikt sobie nie zdawał sprawy z tego, że ojciec codziennie, cztery godziny zawsze rano, przez całe życie ćwiczył. Potem miał bez przerwy próby z zespołem. Pamiętam pierwszy wyjazd Kwintetu Warszawskiego, który miał niesłychaną pozycję na świecie jako jedyny kwintet istniejący w stałym składzie. Zwykle po prostu pianista dobiera sobie czterech skrzypków i na szybko coś tam przygotują. Nigdy nie ma takiej homogenności, ten zespół nie jest taki praktycznie jak jeden muzyk. A kwintet ojca to miał.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: A charakter ojca w tym pomagał?
A. SZPILMAN: Ojciec przede wszystkim miał właśnie przez to, że pochodził od tych nauczycieli, z tej grupy, był… Potrafił zrezygnować. A poza tym, to przez wojnę – teraz to jest ważny aspekt. Wojna jednak odebrała mu możliwość funkcjonowania jako solista. Ja tego też nie rozumiałem, później powiem dlaczego, kiedy to zrozumiałem i pojąłem. Ojciec nie miał siły jeździć jako solista, z orkiestrą grał zresztą i koncert Brahmsa, i Rachmaninowa, i miał szereg tych koncertów. Ale artysta jest po koncercie zawsze sam. Absolutnie samotny. Stąd ja to wykorzystałem, bo wiedziałem o tym i po koncercie umawiałem się z wybitnymi muzykami na świecie. W Niemczech – tam, gdzie mieszkałem – jak ja zaczynałem z nimi rozmawiać, myśmy mieli bardzo wiele wspólnych znajomych, nazwisk, poznałem naprawdę najwybitniejszych ludzi. Znaczy: jeszcze raz, bo albo się o nich otarłem, albo wiedziałem, że ojciec się z nimi znał. Z tymi ludźmi miałem bliski kontakt, bo oni zawsze odczuwali po koncercie samotność. Jak się zdarzał ktoś, kto jakby pochodził z tej rodziny i to się czuło… Oni czują to, to rzeczywiście jest jak rodzina. Miałem dzięki temu tę możliwość bliskich kontaktów. Tak że samotność artystów po koncercie jest dramatyczna. Tak że ojciec nie był w stanie, po tych swoich przeżyciach wojennych już pracować jako solista. Zaczął jeździć w duecie albo z Wrońskim, z Gimplem, a później w piątkę jeździł z Kwintetem Warszawskim.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Właśnie po to, żeby nie być sam?
A. SZPILMAN: Tak. Stąd na tej aukcji szachy. Dlatego, że te szachy jeździły i grali oni w szachy w chwilach wolnych. To było zajęcie z Wrońskim, w Kwintecie też. Ale to oczywiście było dla niego istotne, bo to muzyka kameralna, on się bardzo dobrze czuł w tym. I właśnie ten brak samotności po koncertach był szalenie istotny. A oni jednak prawie 2 tysiące koncertów dali na świecie. Trzy duże tournée po 60 koncertów w Stanach.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Myślę sobie dzisiaj: zderzając tamten świat, choć to jest gigantyczna przestrzeń liczona w latach: ze współczesnym światem też artysta jest sam po koncercie. Choćby nie wiem, ile sprzedał płyt albo ile wystreamował muzyki. Ale jednak dzisiaj dostępność do artystów poprzez wszystkie możliwe ich własne kanały to jest jakaś aberracja momentami.
A. SZPILMAN: Ja muszę powiedzieć, że ja po raz pierwszy naprawdę zauważyłem to, jak ojciec miał jedno z ostatnich tournée w Niemczech w 1986 roku i ja pojechałem z nim przez kilka miast, żeby…
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Tym tanim samochodem?
A. SZPILMAN: Wtedy jeszcze nie. Ale przyjechałem na to tournée i jak widziałem, jak on żyje… Mimo że kwintet, że oni mieli dobre środki komunikacji, że to było wszystko zorganizowane, ale jednak: koncert, walizka, jedzenie z organizatorami, których się wcale nie chce spotkać po koncercie, a trzeba, żeby w następnym roku następny koncert czy za pół roku omówić plany. No i znowu: walizka i znowu jazda do następnego miasta, na następny koncert. A tych koncertów 30 np. w rzędzie. No to potworny los właściwie artystów jest. My sobie nie zdajemy z tego sprawy, to jest strasznie ciężka praca. Nie tylko to zderzenie z publicznością, ten moment… 800-1000 osób na sali i trzeba się zebrać i jeszcze wytworzyć tę atmosferę. Dlatego, że Kwintet miał taką klasę, że były to elektryzujące koncerty. To jest to, że niektórzy artyści mają to i Kwintet był z tego znany, że to było wielkie przeżycie dla słuchaczy. Stąd miał taką popularność, bo jednak 2000 koncertów przez 25 lat…
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Trochę jest.
A. SZPILMAN: To jest bardzo dużo pracy.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Choć myślę sobie teraz o aktorach z kolei - są i tacy wciąż - którzy wolą wyjść na scenę, dać siebie na scenie i cichutko z niej zejść. Są tacy, którzy lubią iść przez szpaler swoich fanów na scenę, zrobić swoje, wręcz zaangażować publiczność i jeszcze w tym samym tłumie wrócić. A wciąż są samotni.
A. SZPILMAN: To jest samotność tych artystów. Wydaje mi się, jest związana właśnie z tym wnętrzem artysty, którego otoczenie często nie potrafi zrozumieć. Ja np. będąc w Hamburgu, byłem stomatologiem w bardzo takiej – przypadkowo – doskonałej dzielnicy i przychodziło do mnie wielu artystów. I m.in. właśnie Wolf Biermann, który był tam słynnym takim naszym Jackiem Kaczmarskim, a jednocześnie był bardzo silnym opozycjonistą NRD. No i z tymże Wolfem zaprzyjaźniliśmy się dość szybko i ja zacząłem produkować jego płyty. I zauważyłem, że on rzeczywiście też cierpi na samotność, nawet we własnym domu, bo odwiedzało go tam mnóstwo ludzi… Ja nazywałem to „satelitów” – ludzi, którzy starali mu się przypodobać. A w zasadzie to on najchętniej wsiadał ze mną na rower i jechał nad Elbe. Siedzieliśmy gdzieś na ławce, oglądaliśmy przepływające statki i mówiliśmy zupełnie o rzeczach niezwiązanych ze sztuką. Zupełnie normalnych, po prostu. Ja dostrzegam, że artyści bardzo cierpią, że nie postrzega się ich jak bardzo normalnych ludzi. I ojciec też wracał z tych podróży, zapraszał swoich przyjaciół i opowiadał anegdoty, które tam się mu zdarzyły. I muszę powiedzieć, że ta estetyka tych opowieści była taka, jak jest w „Pianiście”. Zawsze krótka opowieść – puenta, krótka opowieść – puenta. Zawsze to były jakieś takie bardzo zabawne historie. O jego sukcesach nie mówił nigdy, a – z drugiej strony – jeszcze dodatkowo dbał o to, żeby milczała o nich polska prasa.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Dlaczego?
A. SZPILMAN: No bo tak to było, że to by tylko wzbudzało zazdrość.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Tu się akurat nic nie zmieniło, prawda? Choćby nie wiem, czy to był 2020, czy 2021 rok, a lata powojenne - to samo.
A. SZPILMAN: Ale za komuny były instrumenty, żeby ludziom zaszkodzić. Może trochę jeszcze silniejsze, bardziej dostępne.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Wspomniał pan o szachach, wspomniał pan o fortepianie...
A. SZPILMAN: A o fortepianie jeszcze nie. Ale mogę opowiedzieć o fortepianie. To był Steinway, przepiękny instrument. Ja w pewnym momencie – mimo że studiowałem zawsze stomatologię – wpadłem na pomysł pisania piosenek, więc też był to instrument, z którym miałem ważny kontakt. A jako dziecko miałem kontakt bardzo intymny, bo siedziałem pod fortepianem i chowałem sobie różne rzeczy tam. Tak że nawet teraz, jak w tej chwili transportowaliśmy fortepian do DESY, to z ciekawością zaglądałem, czy nie przetrwały jakieś cukierki z tamtych lat, czy może fotografie dziewczyn, które mi złamały serce, jak miałem 5 lat…
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Ale nie?
A. SZPILMAN: Nie, no 5 lat to jeszcze może nie…
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Nie, ale czy przetrwały fotografie?
A. SZPILMAN: Nie, nic nie znalazłem. Ale ten Steinway, oczywiście, był mi bardzo bliski. Tym bardziej, że jak pracowałem w Hamburgu, to miałem bardzo dużo ludzi z fabryki Steinwaya u mnie wśród pacjentów, bo było to za rogiem. Więc bywałem tam też. Zresztą najważniejszym człowiekiem w tej fabryce był tam pan z Polski, który odpowiadał za budowanie dna rezonansowego. Jeśli miał zły humor, to fortepian był nic nie warty. Musiał czuć, jaka jest wilgotność powietrza i tak spiłować tę deskę, żeby ona miała odpowiednie napięcie, jak później będzie sucho. Czyli jeśli on by pomylił się w przeczuciach, to później to deska nie będzie miała tego napięcia i nie brzmi ten instrument. Także ten facet, jeśli on nie był...
REDAKTOR J. KUŹNIAR: „Pokłóciłem się dzisiaj z tobą” - mówił do żony. - „I popsułem siedem fortepianów”.
A. SZPILMAN: Tak. W ogóle nie brzmiały. Był Rubinstein, sprawdzał i nie wziął. No, tak to wygląda. Ale – w każdym razie – ten instrument jest ważny. Ma swoją legendę. Jak mówiliśmy o tym fortepianie, że przyjechał Lang Lang, żeby go pogłaskać, grała na nim przedwczoraj Julianna Awdiejewa recital utworów klasycznych Władysława Szpilmana i Fryderyka Chopina. Takie zderzenie podobne jak w Łomiankach – jest skrzyżowanie Szpilmana i Chopina.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Pewnie dlatego to zostało tak ułożone.
A. SZPILMAN: Tak jest. Zresztą osoba niebywale ciepła. Spędziliśmy z nią czas po koncercie i też dobrze czuje, co to jest samotność artysty, który podróżuje jako solista. No i ten koncert był niesłychanie elektryzujący. Było bardzo mało ludzi ze względu na pandemię. No i następnego dnia zaczęła się aukcja – oczywiście, ten fortepian był najbardziej zauważalny. Ja nigdy nie widziałem jeszcze w życiu żadnej aukcji, ale poza tym mi chodziło głównie właśnie o to, żeby też przypomnieć trochę ojca, żeby… Ja nie mogę zabierać fortepianu ze sobą przez pół świata i z tym fortepianem iść przez życie. Tak że z bratem jednak namówiliśmy się, że to zostanie w ten sposób zrobione. Chodziło o zabezpieczenie pewnych przedmiotów, nie było innego wyjścia. W związku z tym DESA zajęła się właśnie zabezpieczeniem naszych rzeczy i to DESA wymyśliła tę aukcję.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Czy wie pan, kto na nim będzie teraz grał?
A. SZPILMAN: Nie. Nie wiem kto, bo ja sobie wyobrażam, że mechanizm może być inny. W każdym razie, fortepian osiągnął zawrotną sumę i stał się najdroższym fortepianem na świecie.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: A przez to w Polsce myślą sobie: O, czyli pan jest najbogatszym człowiekiem w Polsce?
A. SZPILMAN: Nie. To nie są aż tak wielkie sumy, tak że nie w tym rzecz. Poza tym te pieniądze, które z tego spłyną, będą użyte do tego, żeby nagrać następne płyty ojca, żeby wyprodukować utwory klasyczne, żeby wprowadzić je na rynek, żeby żyły i żeby też jego upamiętniały. Tak że ten fortepian – jak zrozumiałem – razem z niektórymi przedmiotami z kolekcji trafił w jedne ręce, w Polsce zostanie. I może być, że ta osoba kupiła po to, żeby np. dać to do dyspozycji jakieś muzeum. A tworzy się nowe Muzeum Getta Warszawskiego. Tak że są takie punkty, które trzeba zasilić pewnymi eksponatami. Tam był zegarek, tam było pióro, które ojciec przeniósł ze sobą przez cały okres okupacji. I w tym decydującym momencie, po tym słynnym z filmu „Pianista” koncercie, który grał dla naszego niemieckiego przyjaciela, zaproponował mu, że mu da na pamiątkę ten zegarek, co tamten z wielkim oburzeniem odrzucił.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Nie był gotów? Nie chciał?
A. SZPILMAN: Ten Niemiec? Nie, on nie miał żadnych materialnych myśli. Jemu o nic innego nie chodziło, tylko o to, że był przyzwoitym człowiekiem. Zresztą był chrześcijaninem i stąd taka głęboka potrzeba niesienia pomocy innym ludziom, i odwrócenie się od całej tej ideologii faszystowskiej. Tak że ja akurat jeśli chodzi o niego, bardzo dużo wiem. Starałem się bardzo długo o to, żeby dostał – wbrew normalnym kanonom – tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata z Jad Waszem. To był pierwszy chyba człowiek umundurowany, który to otrzymał. Dostał też zresztą w Polsce Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Został uhonorowany w odpowiedni sposób. Natomiast mamy ten problem w Niemczech. Nie bardzo chcą uznać jego bohaterstwo, dlatego że nie wykonał rozkazów. Nie chcą takich przykładów dawać młodzieży.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Naprawdę? Nawet mimo upływu lat?
A. SZPILMAN: Jest to żenujące, ale naprawdę. Już żeśmy to z prezydentem Komorowskim prawie ustawili, ale prezydent Wulff, który wtedy był w Niemczech i miał to załatwić, zdymisjonował się. Dosłownie na 5 minut przed nadaniem tego Orderu.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: W ogóle wciąż - nawet patrząc po naszym kontekście polskim - wszystkie te relacje polsko-niemieckie i w ogóle tego typu wątki - to cały czas żyje. Tu kompletnie nawet nie ma jakichkolwiek perspektyw, żeby to mogło się uspokoić.
A. SZPILMAN: Ale to nie powinno się uspokajać, my musimy pamiętać o naszej historii. Dzięki temu możemy budować lepszą przyszłość. Ja jeszcze przypomnę o tym Hosenfeldzie w Niemczech, dlatego że on zasługuje nie tylko na order, ale na własną ulicę.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Tylko proszę zobaczyć: w Polsce jak się mówi „niemiecki”... Nie mówimy „niemieckie” - podkreślamy, że to było nazistowskie. A teraz: on był nazistą, ale jednocześnie...
A. SZPILMAN: On był Niemcem.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: A jaka jest różnica?
A. SZPILMAN: No nie, no zasadnicza. On był Niemcem. Trudno mówić o nim, że był nazistą, bo on później nie był nazistą, a Niemcem został. Proszę pana, ja mam takie poczucie, że zapominamy o tym, że reżim sowiecki narzucił nam pewną nomenklaturę. I do dzisiaj mówimy, że ludzie zginęli w obozie. Zgubić w obozie można było zegarek. Ludzie zostali zamordowani w okrutny sposób, najbardziej, jaki był możliwy. I nie wolno, bo to zakrawa na kpinę z ofiar… Musimy zwrócić uwagę na to, żeby zmienić słownictwo, które zostało nam narzucone po to, żebyśmy zapomnieli o tym, że NRD-owcy też byli w to zamieszani, a mieli być naszymi przyjaciółmi. Albo że na Śląsku są Polacy i te wszystkie sprawy właśnie narodowości, mniejszości. Tak samo, jak np. oczekiwałem, że Muzeum Historii Żydów Polskich zadba o to, żeby w ludzkiej świadomości w Polsce – Polaków, obywateli w tym kraju – żeby istnienie Żydów jako narodu powiązanego nierozerwalnie, historycznie z Polakami, żeby powróciło do stanu sprzed wojny. Niemcy wkroczyli do Polski, pokazali Polakom, całemu narodowi, że Żydzi to robactwo, które należy wytępić. Naznaczyli ich. Po wojnie nikt nie odmienił tej sytuacji.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Czego zabrakło? Jak pan myśli?
A. SZPILMAN: Myślę, że komuna zadbała o to. Dlatego, że komuna miała na celu stworzenie społeczeństwa jednonarodowego, jednomyślnego, jednopartyjnego.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Czyli jak potępiamy, to wszystkich? Nie niuansujemy?
A. SZPILMAN: Mój dziadek był współtwórcą PPS-u w 1905 roku, przesiedział 11 lat na Syberii, dziadek ze strony mamy. Był wybitnym patriotą, a przecież PPS zlikwidowano po wojnie. Właśnie kierowano się w kierunku jednopartyjności, jednomyślności, zrównania wszystkich. No i nie było miejsca dla Żydów. W związku z tym nie można było po wojnie uświadomić młodym ludziom, generacjom, kto to jest, co oni zrobili dla kultury polskiej, jaki mieli wkład, poeci, filmowcy, artyści, nobliści. Przecież ci ludzie do dzisiaj nie istnieją. Mówi się o kilku laureatach nagrody Nobla, ale jak jest już pochodzenia żydowskiego, to to już nie jest Polak. Za co im obcinają ludzie nogę? Przecież ten naród składał się z różnych narodowości, mniejszości i to jest jasne.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: I to było takie naturalne. I dzisiaj też w wielu miejscach świata jest naturalne albo ludzie chcą, żeby było bardziej naturalne, niż widać to.
A. SZPILMAN: Ja oczekiwałem, że Polin jako muzeum nie zajmie się historią religii na ziemiach polskich, tylko historią Żydów na ziemiach polskich i ich nierozerwalnością z kulturą polską.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Wspominaliśmy o tym, że artysta - choćby nie wiem, jak wielki - jednak jest samotny w finale. A rodzina artysty była samotna z uwagi na jego podróże?
A. SZPILMAN: Na szczęście mieliśmy do czynienia z moją mamą, która była wybitnym lekarzem, silną osobowością. Zresztą pracowała nie tylko jako lekarz, ale działała społecznie, była prezesem np. Towarzystwa Polsko- Szwedzkiego oddziału warszawskiego przez wiele lat, pracowała dla Fundacji Sue Ryder, współpracowała z Fundacją Adenauera na rzecz porozumienia niemiecko-polskiego, o czym mówiliśmy, że ten temat jeszcze ciągle nie jest zamknięty. Ta praca jest i są ludzie dobrej woli, którzy robią wszystko, żeby ta nić porozumienia… Jak też prof. Bartoszewski zawsze walczył o to, żeby ona istniała, żeby szukać drogi porozumienia. Potem mama jeszcze była np. aktywna w biurze Rzecznika Praw Obywatelskich, zajmowała się sprawami osób niepełnosprawnych, bo była reumatologiem, hematologiem i miała pewne kompetencje na tym polu. Zresztą do ostatnich lat pracowała jako lekarz. Teraz wydajne wspomnienia, wychodzą w tych dniach, pt. „Żona pianisty”. Znakomicie przygotowane przez takiego młodego, amerykańskiego dziennikarza. To się czyta jak jakąś sensacyjną powieść i dla mnie jest bardzo interesujące. Może dla ludzi będzie też to interesujące? Wiele szczegółów z naszego życia, właśnie w komunie. Tego uwalniania, tych problemów, tych obaw, to wszystko się czuje z tej książki. Tak że mogę ją polecać. Ale ja nie chcę tu zachwalać mojej mamy jako pisarki. Wolę ją zachwalać jako mamę, a była bardzo dobrą mamą. I w tym czasie, gdy ojciec np. był 2 miesiące na tournée amerykańskim, to dbała o to, żebyśmy nie odczuwali tych braków. Próbowała nam zastąpić jedno i drugie.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: To łatwe?
A. SZPILMAN: Łatwe, bo ja np. sam wychowałem dwoje dzieci w pojedynkę, bez bez pomocy. Stąd wiem, że wszystko, co w nich jest może chaotyczne, to moja wina, ale za to są bardzo dobrze wykształcone. Syn już ma 26 lat, jest doktorem prawa i menadżerem w dużej firmie farmaceutycznej, żyje w Szwajcarii. Natomiast córka kończy reżyserię filmową, więc jako bardzo młoda dziewczyna wykazała talenty w tym kierunku i realizuje się bardzo dobrze.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: A ojciec stomatolog z wykształcenia i artysta z zamiłowania.
A. SZPILMAN: Z zamiłowania to chyba na złość tacie to robiłem. Jak kiedyś przyszedłem po nagraniu z przyjaciółmi, nagraliśmy „Czerwony autobus” z panem Jajco, to mówił: „No pokaż, co tam żeście nagrali”, bo był ciekawy, jaką to aranżację zrobiłem. Więc przez tydzień nie było rozmów w domu.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Ale czuł się lekko zazdrosny?
A. SZPILMAN: Nie, skąd.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Wstydził się za syna?
A. SZPILMAN: To była punkowa wersja. Uważał, że żeśmy zbezcześcili ten przepiękny utwór, dopóki nie przyszedł autor tekstu, Winkler, i powiedział: „Słuchaj, to jest wielki przebój. Śpiewają to we wszystkich liceach”. Tak że przynajmniej te wpływy z ZAIKS-u pewnie go przekonały.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Jest taka jedna rzecz, którą pan najchętniej wspomina ze wspólnego życia, bycia?
A. SZPILMAN: Ja miałem wielkie szczęście, że wychowałem się w takim domu, bo naprawdę poznałem wspaniałych ludzi. Nie tylko moich rodziców, ale też artystów ze wszystkich środowisk, czy to aktorskich… Pamiętam spotkania z Bardadinem – Bardadin to był laryngolog, to mamy działka – z Bardinim Aleksandrem, który bywał u nas w domu. Godzinami słuchaliśmy razem muzyki, bo on był melomanem. Pamiętam jako dziecko Kalinę Jędrusik. Znałem właściwie wszystkich aktorów, bo ojciec bardzo dużo bajek też nagrywał, komponował dla dzieci i nagrywano to w Polskim Radiu. I tam wszyscy wybitni aktorzy brali w tym udział, więc byliśmy tak jakoś zaznajomieni. Ale głównie u nas bywali kompozytorzy, ludzie muzyki i to wybitni ludzie. Nie tylko z Polski, ale z całego świata. Lutosławski, znaliśmy się dobrze Pendereckimi, z państwem Pendereckimi, Kazimierz Serocki bywał, on już nie żyje, dawniej Tadeusz Bert… To było środowisko kompozytorskie, wykonawców też. Powiedziałabym, że ludzie pochodzenia żydowskiego z całego świata przyjeżdżali do nas, żeby święcić u nas święta Bożego Narodzenia przy choince, która była tam wbudowana. I rzeczywiście widać było, że jednak im brakowało też często rodziny. I ta rodzina była u nas. Także przyjeżdżał Gimbel, zbiegali się przyjaciele, Wrońscy – też wybitny pedagog, artysta… Ojciec przyjaźnił się z wieloma ludźmi, z Rubinsteinem, z Szeryngiem, z którym grywał już jako dziecko… Znał ich wszystkich i oni byli w naszym kole.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Niewstydliwe nazwiska. Natomiast skąd stomatologia?
A. SZPILMAN: To za chwilę powiem. Ale jeszcze potem tylko, że przede wszystkim myśmy mieli zastępczą rodzinę. Dlatego że mój ojciec oczywiście stracił całą rodzinę w getcie, a za to mieliśmy w rodzinie tych wszystkich ludzi, którzy go uratowali. Czyli u nas w rodzinie był Czesław Lewicki, dyrygent, asystent Grzegorza Fitelberga. Helena Lewicka. Była Helena Merenholc, która była wychowawczynią u Korczaka. Boguccy oboje, Andrzej Bogucki i Janina Godlewska-Bogucka – to są ci ludzie, których znamy nawet z filmu „Pianista”. Tak że to byli ludzie, którzy byli nam bardzo bliscy i byli w naszej bliskiej orbicie. Nigdy nie wiedziałem, co ich łączyło. Bo to, że pan Witold Lutosławski – wielkiej klasy kompozytor, światowej klasy – zbierał podczas okupacji pieniądze na uratowanie ojca, to o tym nigdy w domu się nie mówiło. To ja widziałem później, zupełnie przypadkiem, z zupełnie innych historycznych źródeł. Oni grali z Umińską koncerty i te pieniądze przekazywali dalej do podziemia. Zresztą, w pewnym momencie dostałem list, o czym ojciec nigdy nie wiedział za życia i nie zdążył się dowiedzieć, że Irena Sendlerowa też to robiła. Tak że ta pomoc, która jest ukazana może w „Pianiście” tak zupełnie na boku, to nie jest centralny punkt, ale jednak jest i zdajemy sobie sprawę z tego, że bez tej pomocy ojciec by nie żył. Brało w niej udział bardzo wielu ludzi, nawet anonimowo. Piotr Perkowski, też Panufnik, też Żegota… To była duża organizacja, to było bardzo wielu ludzi, często anonimowych. Ja staram się nigdy tego nie zapominać i będę to podkreślał zawsze.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: To fajne, bo to nie jest wymuszona wdzięczność. To jest jakby taka pamięć, która rzeczywiście daje im też poczucie, że swoje zrobili najlepiej.
A. SZPILMAN: Oni nawet nie wiedzą. Ale my musimy o nich pamiętać, bo jak nie będziemy o nich pamiętali… Co można jeszcze im dać? Nic.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Pamięć.
A. SZPILMAN: To jest tak ważne. A to też uczy inne pokolenia, że warto być przyzwoitym.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Oj tak. Niby takie proste, a takie trudne czasem. Wracając do stomatologii: skoro mógł pan pójść spokojnie w muzyczną stronę, to dlaczego?
A. SZPILMAN: Nie mogłem, bo uważałem się za beztalencie. To jest prawda. To, że mi się udało parę piosenek napisać, nagrać, że skomponowałem muzykę do baletu, która nawet była wystawiona w Hamburgu kilkakrotnie, że trochę jakiejś muzyki filmowej zrobiłem, że parę przebojów napisałem… A raz napisałem nawet tekst i musi go pan znać, bo jako dziecko się pan przy tym bawił: nazywa się „Gandzia”. To był promocyjny numer niebywały, dlatego że ten tekst nazywał się „Gandzia”. Po 10 dniach ktoś doniósł, zmieniliśmy to natychmiast przez noc na „Andzia” i po dwóch tygodniach znowu to zdjęto. A przecież twierdzono, że nie było cenzury. To był taki żywy przykład tej cenzury i doprowadził do tego, że sprzedaliśmy 500 tysięcy płyt, które już zostały wytłoczone i polskie nagrania nie mogły się z tego wycofać. Jak zaczęto sprzedawać tę płytę, to jest w internecie film, że od Świętokrzyskiej aż do Komitetu Centralnego stała kolejka ludzi, tak jakby w Nowym Jorku sprzedawali iPhone’a. To po prostu niebywała scena była. I to było już w tym czasie, ja byłem za granicą, jak ta płyta się ukazała. Właśnie tak wtedy tam rozbili szyby i tych ludzi ewakuowali tyłem, cały oddział zamknięty.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Ale jak na beztalencie to całkiem niezłe osiągnięcia.
A. SZPILMAN: Nie, ale to są bardziej osiągnięcia menadżersko-PR-owe, które mi pomogły później wypromować książkę na świecie, doprowadzić do produkcji filmu. Bo już jak książkę wydałem, to w tym samym czasie miałem agenta, tego samego, który jest agentem pani Rowling i robi „Harry’ego Pottera”. Więc trafiłem w najlepsze ręce na świecie, a jednocześnie miałem bardzo dobre rozmowy już z producentem, który zrobił „Terminatora”, „Plutona”, „Ostatniego cesarza” – to był John Daly. I on był zdecydowany produkować ten film, tylko uległ wypadkowi na granicy turecko-greckiej. A poza tym pojawił się nagle reżyser, który był w mojej opinii najbardziej odpowiedni do realizacji tego filmu – Roman Polański – z wielu powodów. Gdyby to robił jakiś amerykański reżyser, to byśmy mieli następną szmirę. A tak Roman Polański dołożył wszelkich starań, żeby te niuanse, z którymi mamy ciągle do czynienia do dzisiaj, te stosunki trudne i ta prawda o tym strasznym mordzie i tym wszystkim, co się tam wydarzyło, żeby była uczciwie zaprezentowana. Stąd ten film „Pianista” jest takim może kompendium wręcz tego, co się działo w Polsce. Tych zasług, jakie mieli Niemcy dla np. nowej architektury warszawskiej, dlatego że zadbali o to, żebyśmy mieli puste miasto.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Tak słucham właśnie... Ale nie myślałem, że można na to spojrzeć w ten sposób.
A. SZPILMAN: Oczywiście, przecież nasz Wilm Hosenfeld pisze w swoich listach, że: „Myśmy mieli nieść do Polski kulturę. I co żeśmy zrobili? Jeszcze następne generacje będą się tego wstydzić”. Ale przecież Pałac Kultury stoi tam, gdzie stał sierociniec Korczaka, nie wolno tego zapominać. Tego, że z Pałacu Kultury aż na Tamkę, tam do Dworca Gdańskiego, szły dzieci czwórkami do gazu. Ludzie sobie nie zdają sprawy, że to było puste pole. Oni ze złości, że jeszcze w Warszawie, w getcie było powstanie, wyburzyli budynek za budynkiem, zrównali Warszawę z ziemią. Stąd mamy szerokie ulice. Może to jest jedyna zaleta tej sytuacji. I mamy dzisiaj nowoczesną architekturę, bo było gdzie stawiać te domy. Ale pomyślmy o tym, jaka to była zbrodnia na mieście. Stąd jeden z rozdziałów książki się nazywa „Śmierć miasta”. Ojciec był Robinsonem. Tego ludzie nie wiedzą, ale było kilkadziesiąt osób po Powstaniu… Wymieciono wszystkich z Warszawy i było kilkadziesiąt osób, które się tu przechowały, i to byli tzw. Robinsonowie warszawscy, z których został chyba jeszcze tylko jeden przy życiu.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Kto?
A. SZPILMAN: Nie pamiętam jego nazwiska, przepraszam. Ale ojciec był w tej grupie. I my stąpamy tutaj, jesteśmy, żyjemy w miejscu historycznym. Większej zbrodni w historii ludzkości nie było nie dlatego, że… Nie chodzi o liczby, tylko chodzi o to, że postawiono fabryki śmierci.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Próbuję dojść do tego i właściwie już pan jednym słowem odpowiedział: „Bo byłem beztalenciem, więc poszedłem na stomatologię”. Ale i tak wrócił pan do muzyki?
A. SZPILMAN: Może nie do muzyki, tylko właśnie do tych działań, które są najbardziej istotne. To znaczy do tego, że jak dotarło do mnie, jak ważny jest ten dokument, to mimo wszelkich prób odwiedzenia mnie od tego, żebym nie tracił na to czasu, że to nikogo nie obchodzi, jednak doprowadziłem do tego, że ta książka istnieje, że jest jedną z ważniejszych książek na świecie dotyczącą tego czasu. I upomina, i przypomina, i tego nie da się wymazać, to jest już na trwałe zapisane w historii. Chociaż próby były i nawet tutaj, obliczone na to, że znajdą poklask w pewnych środowiskach w Niemczech np. Ale nie da się tego zmienić. Ten dokument pozostanie i będzie. Tak jak „Dziennik Anny Frank” przypomina Holendrom, że ją wydali na śmierć, tak „Śmierć miasta” będzie przypominała, że straciliśmy pół świata tutaj.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Wspomniał pan o Sopocie. Wielu myśli sobie: Szpilman, pianista, Holokaust - myśli w tę stronę. Natomiast była jeszcze Villas, prawda?
A. SZPILMAN: I pani Santor, która nagrała chyba z 50 piosenek chociażby o Warszawie. Ojciec poświęcał wiele miejsca w swojej twórczości właśnie piosenkom o Warszawie. Chociażby z Gałczyńskim napisał „Deszcz”, nawet chyba dzisiaj ratusz na Żoliborzu gra tę piosenkę z zegara. „Pójdę na Stare Miasto”, „Piosenka mariensztacka”. Wszędzie zawsze są te elementy warszawskie. W wielu, wielu, wielu piosenkach. Ale też oczywiście pisał różne przeboje, jak „W małym kinie” czy „Tych lat nie odda nikt”, „Nie wierzę piosence”, „Jutro będzie dobry dzień”. Pisał częściowo pod pseudonimem, bo uważał, że te piosenki są słabe muzycznie, że są zbyt proste.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Jak na Szpilmana?
A. SZPILMAN: Jak na Szpilmana, tak. Dlatego, że ojciec był przez 18 lat szefem po wojnie redakcji muzycznej…
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Polskiego Radia.
A. SZPILMAN: Muzyki Rozrywkowej. Razem z Jasińskim, który przed wojną też pracował w Polskim Radiu. I nie wiem, co się stało w tym aparacie, jaki zainstalowano w Polsce po 1945 roku, że było miejsce dla dwóch facetów sprzed wojny. Dla dwóch radiowców, żeby przez 18 lat kreowali i pilnowali poziomu programu Polskiego Radia. Ale było tak, absurdalnie. Ojciec wtedy bardzo dużo rzeczy tworzył. Przede wszystkim reaktywował ZAiKS, stworzył ten festiwal w Sopocie, bo był gdzieś tam we Włoszech na festiwalu i pomyślał, że to odpowiedni pomysł, żeby zrobić to w Polsce, tylko uczciwie i przyzwoicie. Potem był taki moment, że jednak nie było specjalnie gdzie mieszkać w Warszawie, więc zainicjował budowę np. osiedla mieszkaniowego przy ulicy Gimnastycznej, gdzie mieszkaliśmy całe życie. No dużo działań takich. Miał też zacięcie społeczne. A z drugiej strony, na szczęście naprawdę muszę powiedzieć, że to, że przestał się zajmować piosenkami, tym wszystkim i zaczął jeździć jako prawdziwy pianista i muzyk na świecie, to dla mnie było wielkie szczęście. Dlatego, że żyję za granicą od wielu lat i zgłaszają się ludzie, którzy mówią: „No byłem wtedy na tym koncercie, musiałem stać z tyłu gdzieś, na jakimś krześle, żeby móc w ogóle usłyszeć coś i zobaczyć”. To był zespół, który występował w Salzburgu na festiwalu Mozartowskim, w Baden-Baden… Oni brali udział rzeczywiście w takim głównym nurcie życia muzycznego świata.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Czy był taki moment, że nazwisko Szpilman panu ciążyło?
A. SZPILMAN: Nie, wręcz odwrotnie. Wie pan, że wszyscy wiedzieli, przez całe moje życie, kim jestem, że jestem pochodzenia żydowskiego. Przecież był też marzec 1968 roku. Miałem tam jakieś drobne incydenty, które zostały – nawet nie wiem, dlaczego – opisane przez Mieczysława Rakowskiego w jego dziennikach. Chodziło o pewien konflikt w klasie, który oczywiście był wtedy, w 1968 roku oparty o sprawy narodowościowe… I powiem szczerze, że obiłem parę buź.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: No, odsunę się trochę. Na wszelki wypadek.
A. SZPILMAN: No i wezwano moją mamę do szkoły. Ja z trudem się do tego przyznałem, że zachowywałem się w sposób agresywny, ale chyba mama uznała, że miałem rację. Przyszła do tej nauczycielki wychowawczyni, no i mówi: „No chyba jednak pani zdaje sobie sprawę z tego, że mój syn zachował się właściwie?”. A ona mówi: „Ja porozmawiałam z klasą. Powiedziałam dzieciom: Dzieci, co wy byście powiedziały, gdybyście były za granicą i by was tak potraktowano?”. Na co mama mówi: „Proszę pani, ale nie zdaje sobie pani sprawy z tego, że mój ojciec był jednym z największych polskich patriotów. Był prezydentem Radomia w okresie międzywojennym dwukrotnie, zbudował prawie to miasto. Walczył z ramienia PPS-u rewolucyjne, przeciwko caratowi. Zamachy na urzędników ruskich urządzał i za to siedział 11 lat na zesłaniu, potem sześć lat w obozach koncentracyjnych. I pani mówi, że mój syn jest na wycieczce zagranicznej w Polsce?”. Ale to był jedyny incydent w moim życiu. Zresztą spotkałem później tę koleżankę, która obok jednego kolegi wtedy się ze mną skonfliktowała. Wyrosła z niej przepiękna dziewczyna, chciała jakoś mi to – nie wiem – zrekompensować, wynagrodzić, nie wiem, jak to miało być. Ale w każdym razie poszliśmy razem na prywatkę, na szczęście na tym się skończyło. Nie przeprowadzaliśmy jakiejś reedukacji. Ale mówię: to był jedyny incydent. I teraz: gdy widzę i obserwuję ludzi, którzy nie nazywali się Szpilman albo Rosenzweig, tylko Kowalski i nagle okazuje się, że są pochodzenia żydowskiego, i są tymi reprezentantami, którzy mówią o antysemityzmie polskim… Wydaje się, że na ten temat nie bardzo mogą cokolwiek mówić, bo ja będąc Szpilmanem – wiadomo, każdy człowiek wiedział, kto to jest – nie miałem tego typu problemów poza – mówię – tym wyjątkiem jednym. Tak że jest to bardzo złożona sprawa i ten antysemityzm polski jest skomplikowany. Wydaje mi się, że jednak w dużym stopniu wtedy, np. w 1968 roku, był winien rząd. To wynikało oczywiście z politycznych układów z Rosją i z Izraelem, chodziło o broń. O przegraną wojnę w 1967 roku. Natomiast dzisiejszy antysemityzm też jest w jakiś sposób zdalnie sterowany, a niestety to z tych ludzi bardzo łatwo zmanipulować. No i to szkodzi oczywiście wizerunkowi Polski. Ale wydaje mi się, że „Pianista” jest tutaj silniejszy. Myślę, że czasy też dzisiejszych takich niejasnych zachowań miną. Bo był lepszy czas też, niedawno jeszcze.
REDAKTOR J. KUŹNIAR: Bardzo dziękuję za spotkanie i rozmowę.
A. SZPILMAN: Dziękuję.
Prowadzący
Jarosław Kuźniar – dziennikarz, host, szkoleniowiec public speaking. Uczy liderów storytellingu, budowania historii, dbania o narrację ludzi i marek.W jego 30-letnim doświadczeniu dużą rolę odegrała praca w mediach: prasa, radio, telewizja i digital, m.in. Trójka, Radio ZET, TVN24, TVN, Onet. Obecnie mentor Voice House Academy, CEO Kuźniar Media i redaktor naczelny Voice House. Autor „The Host”, podręcznika skutecznego mówienia do ludzi.