M. DOMAGALIK: I to był program cotygodniowy na żywo w sobotę w prime time’ie, potem był powtarzany w niedzielę. Zaczął umierać mój tato. I ja przyszłam do Adama i powiedziałam: „Sorry, tato umiera we Wrocławiu. Ja muszę w każdą sobotę lecieć do taty”. I – uwierz mi – ten wybór był bardzo ciężki, bo ja bardzo chciałam robić ten program. I tato umierał trzy miesiące, ja tego programu już nie robiłam, nie było już powrotu. Myślę, że nawet była jakaś obraza. Ale ja wiem, że ja uczestniczyłam w odchodzeniu swojego ojca trzy miesiące na oddziale paliatywnym. Ja wiem więcej: uważam, że dostałam za to nagrodę. Wiesz jaką? Wiem, jak wygląda śmierć. Wiem, jak ludzie odchodzą. Że odchodzą pospiesznie, że odchodzą bardzo spokojnie, że odchodzą pobudzeni, że nagle widzisz młodego człowieka, któremu mówisz, że jutro przyniesiesz mu łososia, bo on chce. Przychodzisz i jego nie ma. A mój tato ciągle żyje. To było moje „sprawdzam”. To jest takie w ogóle uspokojenie. Ja chciałabym zrobić taki program, marzę o takim programie, to jest bardzo „modne” teraz – w cudzysłów ubiorę, bo do śmierci modne? Ale to jest właśnie w Skandynawii, w Niemczech, w Stanach, gdzie ludzie się spotykają. Fajni, różni, też masz takich? I mówią o odchodzeniu, o lęku. Ja się nie boję, bo ja wiem, jak to wygląda. Czasami sobie tak myślę, kiedy jadę samochodem. Często o tym myślę i patrzę na ludzi: że – z jednej strony – to fajnie, że jesteśmy bezrefleksyjni, bo gdybyśmy cały czas myśleli o odchodzeniu, to człowiek by zwariował, prawda? Ale – z drugiej strony – ja sobie myślę: Dostałam bonus. Dzięki tacie wiem, jak to wygląda.