M. KYDRYŃSKI: Ja w tej Etiopii byłem w styczniu na świętach, jako się rzekło, w Lalibeli, gdzie co roku przyjeżdża na jeden dzień – na kilka, ale ten jeden szczególny dzień świętowania – 1,5 miliona ludzi, którzy muszą się zmieścić mniej więcej na powierzchni warszawskiej Starówki. I pomyślałem sobie parę tygodni temu, że nie ma specjalnie metody na to, żeby ich powstrzymać. Ponieważ są to ludzie z wiosek, z gór, którzy wędrują, na bosaka bardzo często, tygodniami. Oni przyjdą ponownie w tym milionie ludzi stłoczeni tak, że ciężko tak naprawdę ruszyć małym palcem u ręki. Więc jak tutaj się nie lękać o przyszłość? Zwłaszcza, że wiemy świetnie, iż w Afryce do niedawna jeszcze – zwłaszcza w Afryce Subsaharyjskiej, Centralnej – było tak bardzo mało odnotowanych zachorowań, ponieważ nikt tam absolutnie nikogo nie bada. I oczywiście wszyscy mówią: Nie no, w tym RPA no to jak może być tak wiele zakażeń? Może, ponieważ tam służba zdrowia jest na poziomie europejskim czy amerykańskim i oni po prostu wiedzą, jak jest. A w pozostałych regionach… No ja tutaj nie odkrywam Afryki mówiąc, że sytuacja tego kontynentu w kontekście epidemii może nas jeszcze bardzo boleśnie zaskoczyć, to jest jedna rzecz. Ale – z drugiej strony – gdzieś z tyłu głowy mam taką nadzieję, że ogromne połacie tego kontynentu wciąż są – wybacz to sformułowanie – jakoś nieprzenikalne i dziewicze. Innymi słowy, że ten wirus wraz z turystami, chińskimi robotnikami, których tam nie brakuje, do jednak wciąż ogromnej ilości miejsc po prostu nie ma jak dotrzeć, po prostu nikt nie przyjeżdża. Więc w tym sensie wierzę, że jak w Europie nie ma szansy na taką enklawę zdrowia, tak tam jak najbardziej. Przypominają mi się historie, zresztą też etiopskie… Nie wiem, czy to nie jest jakoś profetyczne z mojego pierwszego pobytu, kiedy spotkałem w Szaszemene, takim świętym miejscu rastamanów, faceta, który mówił mi: Zobaczysz, świat pewnego dnia się skończy i jedyne miejsce, do którego będzie ludzkość pielgrzymować po ocalenie, to będzie Wielki Rów Afrykański. Może.